Home
Harry Houdini Miracle Mongers And Their Methods
Harry Turtledove The Best Alternate History Stories Of The
Harry Turtledove Gladiator
Turtledove, Harry V
Harry Turtledove V
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
He
035. Miles Cassie Zaufaj miśÂ‚ośÂ›ci
komentarz_chorobowy
Dav
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • commandos.opx.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    cicho mlasnął.
    - Pojede do Oxford - oznajmił.
    Po czym pojechaliśmy. Im mniej o tej podróży opowiem, tym lepiej. Podczas gdy pojazd
    torturował moje siedzenie, ładunek gnoju robił to samo z organami powonienia. Woznica mamrotał
    coś do siebie, myśląc zapewne w euforii o nieoczekiwanym bogactwie, które na niego spadło, i
    przynaglał wierzchowca do większego wysiłku. Jedno było w tym wszystkim dobre: jechaliśmy we
    właściwym kierunku.
    Słońce wychyliło się zza chmur, gdy wyjechaliśmy spomiędzy drzew i oczom moim ukazały się
    szare wieże uniwersyteckie, blado odcinające się na tle ciemniejszego nieba - bardzo atrakcyjny
    widok. Kiedy tak podziwiałem, wózek stanął.
    - Oxford - poinformował mnie woznica, wskazując paluchem. - Most Magdaleny.
    Zlazłem i rozcierałem obolałe pośladki gapiąc się na most. Obok coś gruchnęło i mój bagaż
    znalazł się na ziemi. Chciałem zaprotestować, ale pojazd już zawrócił i majestatycznie zaczął się
    oddalać. Ponieważ miał taką samą ochotę wiezć mnie dalej jak ja jechać, zamknąłem się i zabrałem
    torbę. Ruszyłem swobodnym krokiem w stronę mostu, ingerując zupełnie ubranego na niebiesko
    żołnierza, który stał przy jego końcu. Dzierżył on jakiś długaśny samopał, ani chybi na proch,
    zakończony kawałkiem porządnie zaostrzonej stali. Na mój widok obniżył broń tak, że blokowała mi
    dalszą drogę, po czym nachylił się i warknął:
    - Casket vooleyfoo?
    Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Pewnie jakiś lokalny dialekt, pomyślałem, z woznicą
    nie miałem bowiem żadnych kłopotów lingwistycznych.
    - Mógłbyś powtórzyć? - spytałem najuprzejmiej, jak umiałem.
    - Koshown onglay - warknął i zamachnął się drewnianym końcem broni, chcąc mnie trzepnąć w
    żołądek.
    Nie było to uprzejme z jego strony, toteż okazałem swoje oburzenie, uchylając się przed ciosem i
    ładując swoje kolano w jego żołądek. Zwalił się na ziemię, więc kopnąłem go w krocze, gdy tylko
    cel stał się widoczny. Ponieważ doprowadziło go to do utraty przytomności, zabrałem jego broń.
    Nigdy nie wiadomo, co może wyniknąć z pozostawienia bezpańskiej strzelby na ulicy.
    Wszystko to nastąpiło w przeciągu paru sekund. Gdy się rozejrzałem, stwierdziłem, że mam dość
    liczne audytorium złożone z tubylców oraz z kumpla znokautowanego, który stał w drzwiach jakiejś
    ponuro wyglądającej budowli. Wszyscy oprócz niego gapili się na mnie z szeroko otwartymi oczami.
    %7łołnierzyk zaczął już podnosić broń do ramienia. Moje wejście do miasta z pewnością nie było ciche
    i nie zauważone, ale skoro już tak się stało, trzeba było przedstawienie doprowadzić do końca.
    Tamten uniósł w końcu broń, a ja skoczyłem w jego kierunku. Coś ogłuszająco huknęło, język
    ognia smagnął mnie po włosach, a kolba mojego karabinu trafiła strzelca w głowę. Bez jęku zwalił
    się w mroczną sień otwierającą się za jego plecami. Jeśli miał tam kumpli, to wolałem spotkać się z
    nimi w zamkniętym pomieszczeniu.
    Miał! Zaczynali się właśnie wysypywać przez drzwi. Posłałem im kilka granatów gazowych i
    nastała cisza. Wpadłem między nieruchome ciała i uważając na wejście, rozdałem im trochę
    kopniaków i podarłem parę mundurów. Nie było to może miłe, ale skutecznie zacierało ślady użycia
    gazu, sugerowało natomiast zastosowanie zwykłej siły fizycznej.
    Teraz musiałem szybko się stąd wydostać. Wziąłem nogi za pas i ruszyłem w kierunku drzwi. Gdy
    do nich dotarłem, stwierdziłem z niezadowoleniem, że moje postępowanie zwróciło uwagę
    dosłownie wszystkich przechodniów. Zebrał się spory tłum, który na mój widok zaczął głośno
    wiwatować.
    - Niech żyje Jego Lordowska Mość! Spójrzcie, co zrobił z żabojadami!
    Wznosili radosne okrzyki, a mnie zamurowało. Coś tu było nie w porządku. A potem nagle
    przypomniałem sobie to, co nie dawało mi spokoju od pierwszego rzutu okiem na uniwersytet. Flaga!
    Flaga dumnie powiewająca na szczycie najbliższej wieży. To nie był brytyjski Union Jack.
    To była trójkolorowa flaga Francji!
    11
    Podczas gdy fakt ten docierał powoli do mojej otępiałej świadomości, przez tłum przedarł się
    jegomość w brązowym ubraniu i stanąwszy obok mnie wrzasnął:
    - Idzcie do domów, zanim żabojady znów się tu zjawią i was zabiją! I nie gadajcie o tym, bo
    zawiśniecie na bramach miasta!
    Miał najwidoczniej rację, entuzjazm bowiem ustąpił miejsca lękowi i już po paru chwilach było
    wokół mnie pusto. Został tylko on i jeszcze dwóch, którzy bez słowa ruszyli schodami w dół. Ten,
    który krzyczał, dotknął kapelusza i zbliżył się do mnie.
    - To była piękna robota, sir. Ale powinien pan stąd zniknąć. Ktoś mógł usłyszeć strzał. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sdss.xlx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Jeśli jest noc, musi być dzień, jeśli łza- uśmiech Design by SZABLONY.maniak.pl.