Home
James P. Hogan Hammer of Darkness
04. Talcott DeAnna Bratnie dusze Do samego nieba
Carroll Jonathan Drewniane Morze
Fred Hoyle The Andromeda Breakthrough
James P. Hogan Mind, Machines and Evolution
LearningExpress 501 Grammar & Writing Questions, 1st Ed 180p(1)
Courths_Mahler Jadwiga Diana
firearms U.S. Army Marksmanship Unit Pistol Marksmanship Training Gu
Lisa Marie Rice M
King_Stephen_ _Mroczna_Wieza_II_ _Powolanie_trojki
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lily-lou.xlx.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    ją w środku. Rozpierało jak fermentujące owoce pod wiekiem słoika.
    Nie udało jej się zbyt dużo zrobić. Dicte zadzwoniła do kilku miejsc,
    ale to jej za bardzo nie pomogło. Poszła na spacer z psem, bo pogoda była
    jeszcze w miarę znośna. Przemyślała parę rzeczy i postanowiła unikać
    kontaktu z Kaiserem. Dyżur w domu. Jak należało to w ogóle traktować?
    Za oknem zimny jak lód deszcz smagał gałęzie drzew, a w kominku
    było słychać szum wiatru. Musiała położyć się na chwilę na kanapie, bo
    zaczęło się jej kręcić w głowie. Krew. Obrazy. Cieknący pot i poskręcane
    od wilgoci włosy. Może to był początek choroby? Grypy. Na pewno
    dlatego tak się czuła.
    Dicte owinęła się w koc i patrzyła w sufit. Narodziny dziecka. Były
    jednocześnie piękne i okrutne. Niezapomniane. Jak wtedy, gdy to ona
    rodziła. Leżała i czuła, jak coś ją rozrywa od środka. I strach, taki jak u Idy
    Marie, w decydującym momencie. Była obezwładniona uczuciami, z
    istnienia których nie zdawała sobie Wcześniej sprawy. W połączeniu z
    lekką gorączką przywołało to dobrze znany jej film. Czuła ucisk w gardle.
    Wszędzie widziała płynącą krew. Po schodach w dół, do szkoły. Po tych
    trzynastu stopniach, które tak często liczyła. Na ulicy, gdzie w kompletnej
    ciszy stała ona. I zapach czerwonej, lepkiej, śmierdzącej ludzkiej krwi. W
    niektórych miejscach, tam gdzie jeszcze wypływała z otwartych ran, była
    trochę jaśniejsza. W rogach i zakamarkach, gdzie zbierała się i zastygała,
    była prawie czarna. Krzyk, który pózniej zamierał na suchych ustach. Jej
    nauczyciele. Jej koledzy. Dzień Sądu Ostatecznego oddzielił potępionych
    od wybranych.
    Podniosła się na łokciu i wypiła wodę ze stojącej na stole obok
    szklanki. Musiała przestać. Zapomnieć to, co w nią wrosło. Wykasować z
    twardego dysku, jak powiedziałaby Rose. Po tylu latach musiało to
    przecież trochę wyblaknąć i stracić na sile.
    I straciło. Otrzymała w zamian normalne życie. Ale nie całkiem. Nigdy
    w stu procentach. Sto procent może zresztą w ogóle nie istniało. W
    każdym razie nie w jej życiu. Nie tak jak ona to pojmowała - może
    zupełnie błędnie.
    Dicte zamknęła oczy i opadła z powrotem na kanapę, oparła głowę o
    poduszkę, którą przyniosła z sypialni. Myśli wirowały. Wysoko w górze, a
    potem blisko jak ptaki w prądzie powietrznym.
    Jej taktyka zawiodła. Może nadszedł czas na inną. Na to, żeby spojrzeć
    demonom prosto w oczy, zamiast odwracać się do nich plecami. Przeszedł
    ją dreszcz, więc owinęła się kocem jeszcze ciaśniej. W jej głowie dudniło.
    Miała wrażenie, że bębnienie deszczu o szybę przeniosło się pod jej
    czaszkę. Na pewno była chora.
    Ledwo usłyszała ten dzwięk w szumiącym deszczu. Najpierw ciche
    pukanie w szybę, które łaskotało ucho. Potem odgłos narastał, stał się
    bardziej uporczywy, wręcz agresywny. Odsunęła koc. Obróciła się na
    kanapie. Rozważała, czy nie przynieść zatyczek do uszu, które miała w
    sypialni, bo od początku nie mogła się przyzwyczaić do hałasujących w
    nocy sów i domu, który trzeszczał, jakby na strychu osiedlił się jakiś
    bezdomny. Chciała, żeby ten dzwięk zniknął.
    Pózniej jednak zauważyła jego. Stał po drugiej stronie drzwi do ogrodu
    z nosem przyciśniętym do szyby jak dziecko, ale nie był nawet w połowie
    tak radosny. Właściwie wyglądał na zrozpaczonego. Dał jej znać ręką,
    żeby go wpuściła. Powoli stanęła na nogach.
    - Nie mogłeś zadzwonić?
    Wniósł wodę na dywan. Położył ręce na jej ramionach i opowiedział
    wszystko, podczas gdy ona odruchowo zatykała uszy dłońmi.
    -Nie! Powiedz, że to nieprawda! To nie może być prawda! - Jej słowa
    były niezgrabne. Niemuzykalne, jakby nie pasowały do sytuacji.
    - Chodz tu, usiądz. - Bo zaprowadził ją na kanapę. Osunęła się na jej
    brzeg. Cała się trzęsła.
    - To jakieś kłamstwo. Kto ci to powiedział? -Anne, twoja przyjaciółka.
    Wziął koc, przykrył ją i przytrzymywał go ramieniem.
    - Dlaczego tobie?
    Patrzyła na niego i wiedziała, że widział jej nieufność.
    - Twój telefon nie odpowiadał, nie mogła się do ciebie dodzwonić.
    - A komórka? - pytała teraz jak na przesłuchaniu.
    - Nie odbierałaś. - Wzruszył ramionami. Zabrał ramię, więc koc od
    razu spadł.
    - Nie słyszałam. To niemożliwe, żeby dwa naraz się zepsuły.
    Skoczyła z miejsca. W głowie migało jej słowo  zamach". Na straży.
    Trzeba być na straży. Zwłaszcza teraz. Podniosła słuchawkę telefaksu
    stojącego w przedpokoju.
    -Nie ma sygnału!
    Rzuciła się w pogoń za komórką, żeby czymś się zająć. Czuła
    nierówny puls, gdy przeszukiwała pomieszczenie po pomieszczeniu i nie
    mogła jej znalezć. Popatrzyła z ukosa na Svendsena, który jedyny
    porządnie przywitał Bo. Rozłożył się u stóp fotografa i łagodnie gryzł jego
    palce.
    Bo cały czas siedział. Mówił do psa przytłumionym głosem.
    -Pomóż mi. Zaraz oszaleję! - Dicte przeszukiwała torebkę, półki i
    kieszenie płaszcza. - A przecież jestem dziennikarką.
    W innej sytuacji, innego dnia, na pewno powiedziałby coś złośliwego.
    Teraz wziął swój telefon i. wystukał jej numer. Rozległ się cichy dzwonek.
    Poszła w kierunku tego dzwięku. Nachyliła się nad koszem psa i szukała
    między starymi kocami. Wyciągnęła telefon.
    - W dodatku zżarł antenę.
    Płakała. Czuła, że jest bliska szaleństwa i że znajduje się w
    nieodpowiednim miejscu, myśląc o tej beznadziejnej komórce i o dziecku
    Idy Marie, które tak narozrabiało. Poczuła, że się trzęsie.
    - Co teraz? Co, do diabła, robimy?
    Płacz przeszedł w szloch. Stała na środku pokoju. Chciała ochraniać
    siebie i najbliższych. Pojechać po Rose do szkoły. Zapakować ją w
    pudełko wypełnione watą i zapieczętować. Zamknąć Svendsena w środku,
    żeby nie ukradł go jakiś szaleniec. Osiodłać konia, wyruszyć w świat, żeby
    ratować dziecko Idy Marie.
    - Ono nie może zniknąć. Po prostu nie może. Przecież jest Idy Marie,
    do cholery! Co w końcu z tą położną? Złapali nie tę, co trzeba?
    Znów był przy niej, przyciągnął ją do siebie, spokojnie głaskał.
    - Chodz. Musimy jechać do szpitala. Spojrzała na niego z wyrzutem.
    - Myślisz tylko o artykule, o gazecie, o deadline "ie\ Pokręcił głową na
    ten kolejny dowód braku zaufania. Przeszło jej przez myśl, że mógłby je
    zbierać.
    - Myślę o tobie - powiedział.
    Jechali w ciszy. Komórka ogłosiła brak zasięgu, a Dicte oczyma [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sdss.xlx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Jeśli jest noc, musi być dzień, jeśli łza- uśmiech Design by SZABLONY.maniak.pl.