Home Morey Trish SpeśÂnione marzenie Beverly Sims Menage & More 09 Caroline's House Guillory Origin Media Concept Clark Mary Higgins Coreczka tatusia Moody Raymond & Perry Paul Kto sić śÂmieje ostatni 0082. Field Sandra Kraina dobrej nadziei A huseg jutalma Hedwig Courths Mahler William Shatner Tek War 01 Tek War Banks Iain M. UwikśÂanie 2001.09 Gimp Workshop Plugin Features |
[ Pobierz całość w formacie PDF ] I cóż? zapytała stara służąca podnosząc głos. Czy Francis myśli ciągle o tym małżeństwie? rzekł wreszcie pan Forsyth. Czy o nim myśli? Ależ tak samo, jak myśli o oddychaniu, kochany dzieciak! Jak myślimy my wszyscy. Chciałabym wierzyć... jak i pan o tym myśli. Co? Mój siostrzeniec ciągle jeszcze chce poślubić córkę tego doktora Hudelsona? Pannę Jenny, za pozwoleniem pana! Daję panu słowo, proszę pana, że chce ją poślubić! Do diabła, musiałby chyba nie mieć piątej klepki, żeby się wahać. Gdzie by znalazł milszą narzeczoną, bardziej uroczą panieneczkę? Przyjmując przerwał pan Forsyth że może być urocza córka człowieka, który... człowieka, co... no, po prostu człowieka, którego nazwisko nie przechodzi mi przez gardło. Tego już za wiele! zawołała Mitz rozwiązując gwałtownie fartuch, jakby chciała podziękować za służbę. No, no, Mitz... posłuchaj szepnął pan Forsyth trochę zaniepokojony tak grozną postawą. Stara służąca potrząsnęła fartuchem, którego pasek zwisał aż do ziemi. Szkoda gadać! oświadczyła. Po pięćdziesięciu latach. służby wolę odejść i zgnić raczej w jakimś kącie jak parszywy pies niż zostać w służbie u człowieka, który zadręcza swoją własną krew. Jestem tylko zwyczajną służącą, ale mam serce, proszę pana! Ach tak... zareplikował pan Forsyth, dotknięty do żywego. Nie wiesz chyba, jak mnie urządził ten Hudelson? Co panu zrobił takiego? Okradł mnie! Okradł? Tak, okradł, ohydnie okradł! A cóż panu, ukradł? Zegarek? Portmonetkę? Chustkę do nosa? Mój meteor! Ach, znowu ten medor! zawołała stara służąca szydząc w sposób jak najbardziej ironiczny i dla pana Forsytha nieprzyjemny. Już dawno nie mówiliśmy o tym pańskim medorze! Czy to możliwe, na Boga, żeby doprowadzić się do takiego stanu przez jakiegoś łazęgę? Czy ten medor był bardziej pański niż pana Hudellona? Czy było na nim pańskie nazwisko? Czyż nie należy on do wszystkich? Do kogokolwiek? Do mnie, do mego psa, gdybym go miała, ale na szczęście go nie mam? Czy go pan kupił za własne pieniądze albo może dostał go pan w spadku? Mitz! zawołał pan Dean Forsyth nie panując już dłużej nad sobą. Nie ma żadnej Mitz! stwierdziła staruszka, którą ponosiło rozdrażnienie. Do diabła, trzeba być głupim jak but, by się pokłócić ze starym przyjacielem z powodu podłego kamyka, którego więcej nie zobaczymy. Milcz! Milcz! zaprotestował astronom uderzony w samo serce. Nie, proszę pana, nie będę milczeć i może pan zawołać na pomoc tego durnia Mokregonosa. Omikron dureń? Tak, dureń! I nie zmusi mnie do milczenia... tak samo jak nawet prezydent nie mógłby zmusić do milczenia archanioła zesłanego przez Wszechmocnego, żeby obwieścić koniec świata! Czy pan Dean Forsyth został zupełnie zbity z tropu przez to straszliwe zdanie? Czy krtań jego była tak skurczona, że nie pozwoliła przejść słowom? Czy gardło jego zostało sparaliżowane do tego stopnia, iż nie mógł wykrztusić żadnego dzwięku? Pewne jest, że nie zdołał odpowiedzieć. Gdyby nawet chciał, w napadzie gniewu, wyrzucić swą wierną, lecz zgryzliwą Mitz, nie byłby w stanie wypowiedzieć tradycyjnego: Proszę wyjść! Proszę natychmiast wyjść! Nie chcę cię więcej widzieć! Mitz nie byłaby go zresztą posłuchała. Po pięćdziesięciu latach służby gospodyni nie opuszcza z powodu fatalnego meteora swojego pana, którego zna od dziecka. Był jednak najwyższy czas, by położyć kres tej scenie. Pan Dean Forsyth zrozumiawszy, że nie postawi na swoim, starał się wycofać, tak aby jego odwrót nie przypominał zanadto ucieczki. Słońce przyszło mu z pomocą. Przejaśniło się nagle, jaskrawy promień przedarł się przez szyby okna wychodzącego na ogród. W tym momencie doktor Hudelson był bez wątpienia na baszcie ta myśl natychmiast przyszła do głowy panu Forsythowi. Widział już swego rywala korzystającego z przejaśnienia, z okiem przy szkłach swego teleskopu, przebiegającego wzrokiem strefy niebieskie. Nie mógł wytrzymać. Promień słońca działał na niego jak na balon napełniony gazem. Nadymał go, zmniejszał jego ciężar, zmuszał do unoszenia się w górę. Pan Forsyth zrzucając jak balast dodajmy to dla wykończenia porównania cały nagromadzony w nim gniew, skierował się ku drzwiom. Na nieszczęście Mitz stała przed nim i nie okazywała ochoty, by go przepuścić. Czyż będzie zmuszony chwycić ją za ramię, wdać się w walkę, przywołać na pomoc Omikrona. Nie musiał uciec się do tej ostateczności. Niewątpliwie, stara gospodyni była wyczerpana burzliwą sceną. Choć nawykła do strofowania swego chlebodawcy, nigdy dotąd nie czyniła tego tak gwałtownie. Czy to wskutek wysiłku fizycznego, którego wymagała taka zaciekłość, czy w związku z doniosłością tematu rozmowy [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
||||
Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Jeśli jest noc, musi być dzień, jeśli łza- uśmiech Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||