Home
Hitchcock Alfred Tajemnica bezgłowego konia
(SZKLARSKI ALFRED SOBOWT_323R PRO)
Harris Charlaine Harper 4 Grobowa tajemnica
K. S. Rutkowski W niewoli seksu
H Beam Piper Fuzzy 02 Fuzzy Sapiens v2.0 (lit)
Bradbury_Ray_ _451_Fahrenheita
Carter, Lin Terra Fantasy 0021 Flug Der Zauberer (Ebook German)
Carol Lynne [Cattle Valley 18] Scarred (pdf)
kubus fatalista i jego pan_1
Busch, Sandra The Tsar of Moscow
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katafel.pev.pl

  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Pete a wysiadło tylko dwóch mężczyzn, niezle podpitych, i kobieta z koszem. Jej rozwiane na wietrze
    szaty były dla Crenshawa drogowskazem. Niestety, murzyńskiego kierowcy rozklekotanego autobusu
    nie znalazł. Pojazdu też nie. Nie miał wyboru. Walcząc z silnym wiatrem, ruszył szybkim krokiem. W
    połowie drogi musiał zapalić latarkę. Kobieta gdzieś zniknęła, wtopiła się w czerń, a ścieżka się
    rozwidlała.
    - W lewo. Drogowskaz wskazuje w lewo.
    Bieg na przełaj to było to, co Crenshaw uwielbiał najbardziej. Walka z wiatrem i słabnącym, na
    szczęście, deszczem nie zakłócała mu przyjemności. Dziesięć minut pózniej przed oczami chłopca
    zamajaczyła brama cmentarna.
    - Porzućcie wszelką nadzieję! - odczytał na głos wykutą w kamieniu sentencję. - Porzućcie,
    złoczyńcy! - dodał. - Oto nadciąga sprawiedliwość!
    Jakiś czas kluczył, szukając dojścia do grobowca-zamczyska. Na szczęście, jego wieżyczki
    odcinały się czarnymi plamami od burzowego nieba. Gdzieś daleko huknął grom. Pete em wstrząsnął
    dreszcz. Magia miejsca zadziałała. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z sytuacji, w którą się wplątał na
    własne życzenie. Sam, bez ubezpieczenia ze strony gliny, marnego bo marnego, ale zawsze. Tylko
    Lawson miał broń. I tylko on mógł, w razie czego, wezwać posiłki. Mat Wilson nie wierzył w
    historię o gadającym grobowcu. Jako pragmatyk i policjant z krwi i kości, wzruszał ramionami na
    samo wspomnienie duchów, trumien i czaszek szczerzących żółte zęby.
    Pete przywarował. Nasłuchiwał ludzkich głosów. Ale słyszał tylko szum starych drzew. Wiele
    połamanych gałęzi leżało na ścieżkach, tarasując przejście. Po chwili przykucnął obok kraty. Zamek
    nie stanowił problemu. Dzięki dobremu wytrychowi poradził sobie w mig. Gorzej szło z kratą;
    odsuwający ją mechanizm działał tylko wtedy, gdy od wewnątrz włączano elektroniczny przycisk. Po
    chwili dłubania i ta przeszkoda została pokonana.
    - Wchodzę - powiedział, przykładając dyktafon do ust. - Od tej pory wszystko nagrywam.
    Stare, żelazne drzwi zgrzytały. Tak jak jego ciężkie martensy na żwirze. Każdy krok był słyszany
    z odległości kilku metrów.
    - Specjalnie wysypali ostry grys, żeby słyszeć obcych. Jest drucie wejście. Do diabła! Znów
    zamek. Wyłączam na chwilę dyktafon.
    Tym razem szło o wiele trudniej. Gdy w końcu, zlany potem, dotknął zimnego metalu, poczuł,
    jak pod jego dłonią uchyla się lewe skrzydło. Z ciemności wydobywał się lekki zapach zgnilizny.
    - Jestem. Wchodzę. Zapalam latarkę. Coś takiego! No... zaraz... - schody prowadziły do
    ogromnego pomieszczenia.
    W świetle latarki Pete dostrzegł doskonale urządzone... studio komputerowe! W pomieszczeniu
    stały trzy wyłączone maszyny, dwie drukarki i sejf zamykany na zamek szyfrowy. Pete wyjął telefon
    komórkowy. Sprawdził zasięg i wystukał numer Andrewsa.
    - Bob! - wymruczał. - Tu jest baza danych. Komputery. Ale nie wiem, jak je uruchomić.
    - Jaka baza? - Głos Boba dochodził i zanikał.
    - Komputerowa! Całe studio. Drukarki, papier, czekaj, spróbuję wcisnąć  enter .
    - I co? - Andrews szemrał jak z dna studni. - Co widzisz, mów!
    - Dyskietki chyba trzymają w sejfie. Wcisnąłem  enter , ale komputer każe mi podać hasło. Nie
    znam go!
    - Pete! - głos Jupitera zabrzmiał głośno i wyraznie. - Zaczekaj, nic nie rób. Niczego nie ruszaj.
    Zjawimy się z Bobem za godzinę...
    Pete usłyszał szmer. Albo tylko tak mu się zdawało.
    - Jupe, Bob, chyba mam gościa. Wyłączam się!
    Wyłączył nie tylko komórkę. Także latarkę. W ciemnościach wyraznie rozbrzmiewały ludzkie
    kroki. Ktoś schodził po schodach. Kto? Pete skulił się pod jednym ze stolików. Machinalnie
    uruchomił dyktafon. Błysnął promień cudzej latarki, rozgarniając mrok. Najpierw ukazały się buty.
    Męskie. Potem nogawki dżinsowych spodni. Pete zamrugał. Ze strachu czy też zmęczenia pot spływał
    mu z czoła, zalewając oczy. Otarł je dłonią. Wziął kilka głębokich oddechów. Nagle całe
    pomieszczenie zalało jaskrawe światło. Nieznajomy włączył elektryczność. Rozejrzał się po wnętrzu
    i przystanął. Ze schodów do środka pomieszczenia prowadziły ślady ubłoconych martensów.
    Sportowych butów Crenshawa.
    - Wyjdz! - rozległ się ostry głos. - Wiem, że tu jesteś!
    Pete czuł, jak ogarnia go wściekłość. Wyłażąc spod stolika, łupnął się w ciemię. Na moment go
    zamroczyło. W drugiej sekundzie zobaczył. Faceta w dżinsowym garniturze. Blond włosy związane w
    kitkę. Twarz ukryta w grubym szalu.
    - To pan... pan zamordował wróżkę i dziennikarza! - wyjąkał. - To pana widzieli świadkowie!
    - Co ty mówisz... - śmiech z wysokich tonów opadał w tony gardłowe. - Głupcze, nie trzeba
    było tu przychodzić!
    Pete wybałuszył oczy. Ależ tak! Wiedział, kim jest przybysz. Tylko się go tutaj nie spodziewał.
    Zanim zdołał wykrztusić choć jedno słowo, poczuł silny cios. I znów zapanowała ciemność.
    Mężczyzna przeskoczył leżącego i podszedł do bocznej ściany. Przesunął ślepą cegłę. Zciana
    drgnęła, odsłaniając korytarz prowadzący do właściwego grobowca. I do trumien zalegających
    pozostałe pomieszczenia.
    - Bob, zatelefonuj do Crenshawa - powiedział Jupiter Jones, parkując forda pod cmentarną
    bramą. Za nim, w odległości paru metrów, zatrzymał się radiowóz Lawsona. Tylko dzięki
    interwencji policji udało się wprowadzić wozy na prom. Ocean był jeszcze wzburzony, a kapitan bał
    się kłopotów z ładunkiem. Uległ, gdy wściekły George wyciągnął bloczek mandatowy.
    - Nie odpowiada - zmartwił się Bob. - Co to za studio komputerowe w grobowcu? Jakaś
    kompletna bzdura!
    George Lawson przytrzymywał czapkę, by jej nie porwał wiatr.
    - Mam tu zostać?
    - Tak. Zachowamy z panem łączność. Idziemy na cmentarz. Pete nie odpowiada. Albo wyłączył
    komórkę, albo rozładowały mu się baterie.
    - Albo coś się stało - przygryzł wargi Bob. - I teraz leży w objęciach Therezy Montalban
    Whitehouse Osborne...
    George odszedł do radiowozu, Jupe już chciał wysiąść z forda, gdy nagle drzwiczki otworzyły
    się od zewnątrz. Dłoń, którą zobaczył, trzymała trzydziestkę piątkę. Załadowaną. I odbezpieczoną. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sdss.xlx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Jeśli jest noc, musi być dzień, jeśli łza- uśmiech Design by SZABLONY.maniak.pl.