Home Donita K Paul [DragonKeeper Chronicles 03] DragonKnight (pdf) 019. Evans Jean Spotkanie z AfrykÄ 01 Wszystko albo nic 072. Evans Jean Nie odrzucaj mojej miĹoĹci Moody Raymond & Perry Paul Kto siÄ Ĺmieje ostatni Sasson Jean Corki ksiezniczki Sultany Cross Caroline SpeśÂniony sen garth_nix_ _cykl_stare_królestwo_03_ _abhorsen Colin Kapp BrośÂ Chaosu (2) Wielka wygrana Julie Garwood Jordan_Penny_Goracy_temat_07 |
[ Pobierz całość w formacie PDF ] krzesełku - albo raczej na ławce, przez oszczędność. Będę czytał w bibliotekach. Co jeszcze? Raz na tydzień kino. Co jeszcze? Czy pozwolę sobie na cygaro Woltyżera w niedziele? Czy będę grał w krokieta w Ogrodzie Luksemburskim z emerytami? W wieku trzydziestu lat?! %7łal mi siebie samego. Są chwile, kiedy się zastanawiam, czy nie lepiej wydać w ciągu roku trzysta tysięcy franków, które mi zostały - a potem... Ale co by mi to dało? Nowe ubrania? Kobiety? Podróże? Miałem to wszystko, a teraz już skończone, nie mam na to chęci: Wiadomo, co z tego zostaje! Po roku okazałoby się, że jestem znów pusty jak dzisiaj bez jednego wspomnienia i słaby wobec śmierci. Trzydzieści lat! I 14 400 franków renty. I co miesiąc obcinanie kuponów. A przecież nie jestem starcem! Niech mi dadzą jakieś zajęcie, byle co... Lepiej byłoby myśleć o czymś innym, gdyż w tej chwili gram przed sobą samym komedię. Wiem bardzo dobrze, że nie chcę nic robić: czynić cokolwiek to stwarzać istnienie - a jest i tak wiele istnienia. Naprawdę jednak wiem, że nie mogę wypuścić pióra z ręki: zdaje mi się, że będę miał Mdłości, i zdaje mi się, że opózniam je pisząc. Piszę więc wszystko, co mi przychodzi do głowy. Madeleine, która chce mi sprawić przyjemność, woła z daleka pokazując płytę: "Pana płyta, panie Antoine, ta, którą pan lubi, chce pan posłuchać ostatni raz? - Proszę." Mówię to przez grzeczność, ale nie czuję się szczególnie usposobiony do słuchania melodii jazzowych. Posłucham jednak, gdyż jak mówi Madeleine, słyszę tę płytę po raz ostatni: jest bardzo stara; za stara nawet na prowincję; próżno by jej szukać w Paryżu. Madeleine położy ją na talerzu od patefonu, będzie się kręcić; stalowa igła będzie podskakiwać i zgrzytać w rowkach, a potem kiedy ją doprowadzą spiralą do środka płyty, wszystko się skończy i chrapliwy głos śpiewający "Some of these days" umilknie na zawsze. Początek. I pomyśleć, że istnieją tacy idioci, którzy czerpią pociechę ze sztuki. Jak moja ciotka Bigeois: "Preludia Chopina pomogły mi tak bardzo, kiedy umarł twój wujek. "A sale koncertowe wymiotują upokorzonymi i znieważonymi, którzy usiłują z zamkniętymi oczami przekształcić swoje blade twarze na anteny odbiorcze. Wyobrażają sobie, że pochwycone tony rozlewają się w nich, słodkie i pożywne, i że ich cierpienia stają się muzyką, jak cierpienia młodego Wertera; wierzą, że piękno im współczuje. Kutasy. Chciałbym, żeby mi powiedzieli, czy uważają, że ta muzyka jest współczująca. Przed chwilą byłem niewątpliwie bardzo odległy od błogostanu. Na powierzchni dokonywałem obliczeń, mechanicznie. Pod spodem były zgromadzone wszystkie nieprzyjemne myśli, przybierające postać niesformułowanych pytań, niemych zadziwień, które nie opuszczają mnie już ani w dzień, ani w nocy. Myśli o Anny, o moim zmarnowanym życiu. A dalej, jeszcze niżej, Mdłości, nieśmiałe jak jutrzenka. Ale w tej chwili nie było muzyki, byłem ponury i spokojny. Wszystkie otaczające mnie przedmioty były utworzone z tego samego materiału, co ja sam, z jakiegoś szpetnego cierpienia. Zwiat był tak brzydki, poza mną, tak brzydkie te brudne kieliszki na stolikach i brązowe plamy na lustrze, i fartuch Madeleine, i przymilna mina grubasa zakochanego w właścicielce, tak brzydkie było samo istnienie świata, że czułem się dobrze, jak w rodzinie. A teraz rozbrzmiewa melodia saksofonu. I wstydzę się. 120 Narodziło się triumfujące małe cierpiątko, cierpienie-przykład. Cztery nuty saksofonu. Przychodzą i odchodzą, zdają się mówić: "Trzeba postępować jak my, cierpieć podług miary." To prawda! Oczywiście, bardzo chciałbym cierpieć w ten sposób podług miary, bez przymilania się, bez litości nad sobą samym, z jałową czystością. Czy to jednak moja wina, że na dnie kufla piwo jest letnie, że na lustrze są brunatne plamy, że jestem zbędny, że najszczersze, najbardziej oschłe z moich cierpień rozciąga się i ciąży, zbyt cielesne, a jednocześnie w zbyt szerokiej skórze, jak słoń morski, z wielkimi, wilgotnymi i przejmującymi, ale tak złośliwymi oczkami? Nie, na pewno nie można powiedzieć, że jest współczująca ta diamentowa słodkość obracająca się w kółko ponad płytą i olśniewająca mnie. Nawet nie jest ironiczna. Obraca się żwawo, zajęta tylko sobą; ucięła jak kosa mdłą intymność świata, a teraz obraca się, i my wszyscy, Madeleine i gruby mężczyzna, właścicielka, ja sam i stoliki, kanapki, poplamione lustro, kieliszki, wszyscy, którzy oddajemy się istnieniu, ponieważ byliśmy u siebie, tylko u siebie, zostaliśmy przychwyceni na rozchełstaniu, na codziennym kołowrotku: wstydzę się za siebie samego i za to wszystko, co istnieje wobec niej. Ona nie istnieje. To mnie nawet drażni; gdybym wstał, zerwał płytę z talerza, na którym leży, gdybym ją złamał na dwoje, nie dosięgnąłbym jej. Ona jest poza tym zawsze poza jakąś rzeczą, poza głosem, poza nutą skrzypiec. Poprzez gęstwy i gęstwy istnień odsłania się, szczupła i zwarta, a kiedy chcemy ją pochwycić, napotykamy tylko istnienia, potykamy się o istnienia pozbawione sensu. Znajduje się poza nimi: nawet jej nie słyszę, słyszę jej melodie, wibracje powietrza, które ją odsłaniają. Ona sama nie istnieje, ponieważ nie jest zbędna: to cała reszta jest zbędna w stosunku do niej. Ona jest. I ja także chciałem być. A nawet nie chciałem niczego więcej; oto przewodnie słowo mego życia: w głębi tych wszystkich usiłowań, które wydawały się bez związku, odnajduję to samo pragnienie: wypędzić istnienie poza mnie, obrać chwile z tłuszczu, poskręcać, wysuszyć, samemu oczyścić się, stwardnieć, aby wydać wreszcie czysty i precyzyjny ton nuty saksofonu. To nawet mogłoby stać się przypowieścią: był kiedyś biedak, który pomylił światy. Istniał jak tylu innych ludzi w świecie parków, barów, miast handlowych, a chciał sobie wmówić, że żyje gdzie indziej, poza płótnem obrazów z dożami Tintoretta, z dzielnymi Florentyńczykami Gozzoli, poza stronicami książek z Fabrycym del Dongo i Julianem Sorelem, poza płytami patefonu z przeciągłymi skargami jazzu. Robił z siebie idiotę, ale nagle zrozumiał i oczy mu się otwarły, zobaczył, że karty są zle rozdane: w rzeczywistości znajdował się w bistro przed kuflem letniego piwa. Wpadł w przygnębienie, siedząc na kanapce; zaczął myśleć: jestem idiotą. I w tej właśnie chwili z drugiej strony istnienia, w tym drugim świecie, który można ujrzeć z daleka, choć nie można się do niego nigdy przybliżyć, zaczęła tańczyć melodyjka, zaczęła śpiewać: " Trzeba czynić jak ja; trzeba cierpieć do taktu." Głos śpiewa: Some of these days You'll miss me honey. Płyta musi być porysowana w tym miejscu, bo wydobywa się dziwny hałas. I coś ściska za serce: że melodia nie została zupełnie uszkodzona przez ten kaszelek igły na płycie. Jest tak daleko - tak daleko poza tym. Rozumiem i to także: płyta rysuje się i zużywa, śpiewaczka już może nie żyje. Ja wyjdę za chwilę i wsiądę do pociągu. Ale poza kimś istniejącym, co spada z jednej [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
||||
Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Jeśli jest noc, musi być dzień, jeśli łza- uśmiech Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||